Przegląd. 06.09.2017. Monia Kucel, Paulina Puchalska

Hej, Glossier!

W co warto zainwestować, a co kończymy bez żalu, mając na oku tańsze zamienniki

„Jak udało Wam się kupić produkty Glossier?” — to jedno z najczęściej zadawanych nam pytań. Odpowiedź padła nie raz, ale w końcu zabrałyśmy się do *kompletnego podsumowania. Od początku.

Zamówienia składamy na adresy znajomych mieszkających w USA, skąd czeka je jeszcze transport samolotem do Polski (tu z pomocą przychodzą kolejne osoby). Na chwilę obecną nie ma innej drogi. Pewnie część z Was zachodzi w głowę, dlaczego uparłyśmy się na sprowadzanie tych nieszczęsnych produktów niemalże siłą do naszych warszawskich łazienek. Śpieszymy z odpowiedzią!

Paulina: Uwielbiam kosmetyki, zwłaszcza pielęgnacyjne. Testuję więc sporo, choć nie wszystko. Do swoich wyborów wciąż podchodzę selektywnie, zwracam uwagę na skład, pochodzenie, ideologię przyświecającą marce. W przypadku Glossier zaskoczyło… wszystko. Plus sprytny marketing, świetne opakowania, kanały w mediach społecznościowych, i sama Emily Weiss. Pamiętam zresztą, jak dopiero poznawałyśmy się z Moniką — kiedy to nawyk plądrowania wzajemnie kosmetyczek dopiero raczkował — i odkryłam w jej łazience pierwsze buteleczki Glossier. Krzyknęłam wtedy z niekrytą zazdrością: „Skąd to masz?!”.
Potem zaczęło się kombinowanie — kto akurat leci do Stanów, na czyj adres możemy zamówić przesyłkę. Kilka nieudanych podejść i miesięcy oczekiwania, żeby w końcu się udało. Mamy, używamy, wyciągamy wnioski. A te poniżej.

Monika: Myślałam, że jestem odporna na reklamę. Od lat nie nie zdarzyło mi się kupić niczego pod jej wpływem. To, co zrobił ze mną marketing Glossier, dziwi nieustannie. Dowcipny, kumpelski język, krótkie chwytliwe slogany, bohaterki reklam, z którymi chciałabym się zaprzyjaźnić — złapałam się na to jak młoda płotka na wędkę i w efekcie marzyłam o przetestowaniu każdego nowego produktu. Pomógł Święty Mikołaj, Mara, Ania i Cleo. Dzięki!

Żeby ułatwić Wam podjęcie decyzji (a te warto dyktować nie tylko ciekawością i zasobnością portfela, ale przede wszystkim typem cery), zostawiamy krótką metryczkę o naszych buziach:

Paulina — 23 lata, cera bezproblemowa, ani tłusta, ani sucha, po kuracji izotretynoiną.

Monika — 37 lat, cera mieszana, policzki suche, strefa T z tendencją do przetłuszczania, równa pigmentacja.

Pielęgnacja

Milky Jelly Cleanser, $18/177 ml

Paulina: Jestem ogromną fanką cleanserów, wobec czego nie mogłam doczekać się przetestowania tego od Glossier. Chociaż muszę przyznać, że z początku nie wzbudził mojego zainteresowania. „Ot, zwykły żel” — myślałam. Zdecydowanie bardziej kusiła mnie kolorówka. Naoglądałam się jednak wideo z serii GRWM i pech chciał, że w jednym z nich padło zdanie o szkłach kontaktowych, którego meritum stanowiła teza, jakoby Milky Jelly Cleanser nie podrażniał nawet najbardziej wrażliwych oczu. I tu, będąc posiadaczką wiecznie podrażnionych wskutek noszenia soczewek spojówek, przepadłam. Zamówienie złożone.

Kliknęło — tusz do rzęs w mig rozpuszczony, skóra miękka jak u dziecka, i te oczy… Nie pieką, nie swędzą, nie czerwienią się. Ba! Mogę je nawet otworzyć podczas mycia. To jednak nie koniec plusów. Dzięki pH zbliżonemu do pH skóry, nie narusza bariery lipidowej, dzięki allantoinie koi, dzięki prowitaminie B — nawilża i wygładza. Część wody zastąpiono hydrolatem różanym, git. Minusów brak.

Balm Dotcom, $12/15 ml

Paulina: wersja Cherry. Fajny. I na usta, i na policzki. Regeneruje suche skórki, a wargi barwi na naturalny, odrobinę zaczerwieniony odcień. Jak po uszczypnięciu! Jednak czy wart swojej ceny? Niekoniecznie. Można zaoszczędzić i kupić w jego miejsce Tinted Lipbalm z Alverde w tym samym wiśniowym odcieniu.

Monika: wersja Original — fragrance-free, unscented. W porządku. Ładne opakowanie, poręczny format. Dobrze go mieć pod ręką: do posmarowania spierzchniętych warg i zadziornej skórki, lub żeby błyskawicznie rozświetlić powiekę. Od opcji podstawowej wolę zdecydowanie Eight Hour Cream, a od Cherry, której zapach jest dla mnie denerwująco sztuczny, pomadkę ochronną w sztyfcie Alverde.

Priming Moisturizer, $22/50 ml

Monika: Bazowy krem nawilżający, nic takiego, bez czego nie mogłabym się obyć. Zbyt lekki dla mojej suchej skóry. Musiałam dodawać 2 krople olejku, w przeciwnym razie już po godzinie towarzyszyło mi uczucie spiętej twarz.

Marka reklamuje go jako buildable — jest więc szansa, że sprawdzi się pod makijaż. Myślę, że za podobną cenę (około 85 zł) lepiej kupić w Polsce krem nawilżający z różą Dr. Hauschka, krem wygładzający, również z różą, od Weledy, dwa opakowania rokitnikowego Sylveco, lub odłożyć na lekki krem z aloesem od Santaverde.

Soothing Face Mist, $18/118 ml

Monika: Dostałam ją w prezencie tuż po tym, jak Glossier ruszyło ze sprzedażą. Nie wiem, czy pod choinką trafił mi się felerny egzemplarz, czy skład nie był jeszcze do końca dopracowany. Najpierw nastąpiła radość po otwarciu prezentu i teatralny gest spryskania twarzy. Minutę po — pieczenie i skóra podrażniona do czerwoności. Efekt odwrotny do soothing… Nie pamiętam już, co zrobiłam z zawartością. Albo wylałam do zlewu, albo oddałam którejś z koleżanek. Sobie zostawiłam jedynie butelkę, do której przelewam wodę różaną z Kuchni Świata. Jest tysiąc razy lepsza.

Kolorówka

Boy Brow, $16/3 g

Paulina: odcień Black. Wiele produktów do brwi przetestowałam, ale żaden, podkreślam, żaden nie trzymał w ryzach włosków z taką gracją i precyzją, jak ten. Utrwala, podkreśla, wypełnia tam, gdzie trzeba, przy czym w ogóle nie widać, że w ruch poszedł kosmetyk kolorowy. Ideał.

Mój totalny must-have od Glossier — zaraz obok Milky Jelly Cleanser.

Monika: odcień Brown. Co to jest za typek! Nawet moje brwi à la Leonid Breżniew nie mają z nim szans. Zdyscyplinowane, trzymają się w równym szeregu przez cały dzień. Brown idealnie pasuje do naturalnego koloru moich włosków, a zawarty w składzie wosk ładnie je nabłyszcza.

To jedyny produkt Glossier, który bardzo trudno jest mi zastąpić jakimkolwiek innym. Ma dwie wady — jest uzależniający i szybko się kończy.

Cloud Paint, $18/10 ml

Monika: Sam produkt w porządku. Wystarczy jego odrobinka, żeby policzki nabrały koloru. Ładnie się wtapia  ma idealną konsystencja — rzadszą niż większość różów w kremie. Co jest w takim razie nie tak? Nie zachwyca mnie paleta kolorystyczna. Wszystkie odcienie są albo zbyt czerwone, albo za różowe, albo za pomarańczowe. Dla siebie wybrałam DUSK, bo wydawało mi się, że ma najbardziej “ludzki”, brązowawy kolor. Niestety, żeby nie wyglądać jaka pomarańcza, muszę go łączyć z RMS Beauty Promise.

Perfecting Skin Tint, $26/30 ml

Paulina: odcień Medium. Transparentny pigment w płynie? Delikatnie barwiący krem nawilżający? Nie wiem, jak dobrze zdefiniować jego formułę. Jest bardzo lekki, niekryjący, jedyne, co robi, to podbija naturalny blask skóry. Wierzę, że dla niektórych może okazać się produktem przełomowym, ja prawdopodobnie nie zamówię go ponownie. Nie dlatego, że jest bublem, a dlatego że go nie potrzebuję. Niemniej należą mu się gromkie brawa za udział w sesjach zdjęciowych — pięknie odbija światło, dając efekt świeżej, wypoczętej twarzy.

Monika: odcień Medium. Niezapychający krem koloryzujący do twarzy. W wakacje idzie w odstawkę, ale wraz z końcem lata, kiedy gaśnie blask na twarzy, powraca do łask. Rzadki w konsystencji, łatwo się rozprowadza. Widać go dokładnie tyle, ile trzeba, czyli dla obcego oka wcale. W moich oczach skóra jest za to rozświetlona, a jej kolor wyrównany.

Stretch Concealer, $18/5 ml

Paulina: odcień Medium. Święty Graal mojej kosmetyczki, jedynie Boy Brow staje z nim w szranki. Na chwilę obecną nie potrafiłabym zrezygnować z żadnego. Jest lekko tłustawy (dzięki zawartości wosku pszczelego, olejków z awokado i jojoba, i masła kakaowego), ale nie pozostawia lepkiej warstewki. Szybko stapia się ze skórą, choć nie mam problemu, żeby porządnie go rozprowadzić, nawet po chwili zapomnienia. Świetny, daję mu solidną piątkę z plusem.

Monika: Wspominałam na tej stronie nie raz, że korektor pod oczy jest królem mojej kosmetyczki. Ten od Glossier może konkurować jedynie z „Un” Cover-Up RMS Beauty. Przegrywa składem (ale bez przesady), wygrywa lepszą, bardziej tłustą konsystencją. Zapewnia porządne krycie, przy okazji lekko rozświetlając skórę wokół oczu. Zdarza mi się użyć go do zatuszowania czerwonych policzków czy śladu po krostce.
Wygląda naturalnie, żadne tam sztuczne jasne plamy. Bywa, że zbiera się w zmarszczkach pod oczami, ale mnie to akurat nie przeszkadza. Wystarczy po godzinie przejechać palcem i problem z głowy.

Generation G
, $18/2 g

Paulina: odcień Jam. Częściej niż na usta, choć wygląda na nich równie dobrze, stosuję ją jako róż, i wklepuję w mostek i czubek nosa. Resztę wcieram w poliki, ale wciąż jak najbliżej centralnej partii twarzy. Dzięki temu wyglądam, jakbym spędziła za dużo czasu na słońcu, ale bez uszczerbku na skórze.

Haloscope, $22/5,5 g

Paulina: odcień Moonstone. Niestety, ciśnie mi się na usta jedno słowo — kit. Nieprzyjemnie się lepi, waży, nie odbija światła w sposób, jaki lubię, a jak robią to inne przetestowane przez nas rozświetlacze, które z czasem zyskały miano debeściaków (Kiko, Madina, RMS Beauty, Alverde).

Monika: odcień Moonstone. Totalny zawód. Wyjątkowo tłusty i z niewielką ilością drobinek. Żeby było go widać na twarzy (nawet subtelnie), trzeba nałożyć dużo produktu, przez co twarz przesadnie się świeci (*szczególnie w komplecie ze wspomnianym korektorem Strech Concealer). Stosowany dyskretnie jest praktycznie niewidoczny.

Ze wszystkich rozświelaczy, które posiadam (Alverde, RMS Beauty), po ten sięgam najrzadziej. Lepiej zainwestować podobną kwotę w Beccę.

*część produktów była testowana tylko przez jedną z nas. Nie wystawiamy recenzji w ciemno, stąd pojedyncze wypowiedzi.


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK